Moja historia #1

Moja historia jest zagmatwana. I dziwna. Wiele razy decydowałam się na coś, później zmieniałam zdanie, potem znowu wracałam do pierwotnego postanowienia i tak w kółko. Bywam baaardzo niezdecydowaną osobą która jeśli czuje, że coś nie jest dla niej, to nie brnie w to na siłę, ale wycofuje się i szuka czegoś innego. I to właśnie tę cechę cenię w sobie najbardziej i myślę, że to ona doprowadziła mnie do miejsca, w którym aktualnie jestem. Ona i kilka innych zbiegów okoliczności, zrządzeń losu, przeznaczenia czy kto w co wierzy. Ale może zacznijmy od początku...

Zawsze byłam bardzo dobrą uczennicą, wręcz jedną z najlepszych. Świadectwa z paskiem, stypendia naukowe i wzorowe zachowania - to było dla mnie coś normalnego. W gimnazjum lubiłam większość przedmiotów, ale najbardziej biologię i to właśnie z nią wiązałam swoją przyszłość. Marzyłam o byciu dentystą, lekarzem albo biotechnologiem, dlatego kiedy po napisaniu egzaminów gimnazjalnych trzeba było wybrać liceum i konkretny profil, nie zastanawiałam się długo: klasa biologiczno-chemiczna. 


Chemia? Hmmm.... chyba jednak podziękuję

A więc wybrałam ten konkretny profil, ale zaraz zaraz... Teraz przecież studiuję języki, co więc poszło nie tak? Otóż wszystko moi drodzy, wszystko. Po pierwsze, miałam bardzo bolesne zderzenie z chemią rozszerzoną. To był DRAMAT. O ile w gimnazjum i na początku liceum radziłam sobie całkiem w porządku, o tyle kiedy zaczęliśmy rozszerzenia, to był jakiś hardcore... Nie zrozumcie mnie źle, liczyłam się z tym, że może być ciężko, ale nie sądziłam, że aż tak nie będę tego ogarniać. Czasami nawet nie miałam pojęcia co się dzieje na lekcji i siedziałam w ławce ze łzami w oczach. W dodatku trafiłam na bardzo zgryźliwą, wręcz chamską nauczycielkę, która już całkowicie obrzydziła mi ten przedmiot. To wszystko mnie po prostu przerosło i ja już po pierwszym semestrze drugiej klasy wiedziałam, że nie ma żadnej możliwości, żebym dobrze napisała maturę z tego przedmiotu. Nie z moim brakiem chęci do nauki i jakichkolwiek zdolności. If you know, you know, tak po prostu. 

Była jeszcze biologia, z którą dla odmiany szło mi bardzo dobrze. Bo widzicie, ja jestem typowym wzrokowcem i kiedy się czegoś uczę, to muszę to sobie zwizualizować. I to właśnie dlatego z przedmiotami takimi jak chemia miałam wiele problemów, a z biologią praktycznie żadnych. Tamte rzeczy były za bardzo abstrakcyjne, jakieś atomy, reakcje chemiczne i te przeklęte orbitale! Nie byłam w stanie sobie tego wyobrazić, podczas gdy w biologii miałam wszystko ładnie podane na tacy, narysowane i objaśnione. No więc mogłam spokojnie podchodzić do tej matury, ale nie dawała mi spokoju jedna myśl, ciągle obecna w mojej głowie - co ja zrobię z biologią, bez chemii czy matematyki? Nie miałam po tym żadnych ciekawych perspektyw, musiałam się pożegnać ze wszystkimi studiami, które mnie wcześniej interesowały. No i do tego przykra prawda jest taka, że w Polsce tę maturę pisze się pod klucz i nie ma żadnych pewności, że napisze się akurat to, co chce przeczytać oceniający. A ja, mimo że byłam dobra z tego przedmiotu, to nigdy nie byłam dobra w takim pisaniu testów. I wiedząc już, że nie będę podchodzić do egzaminów z żadnego z przedmiotów, które o ironio rozszerzam, musiałam znaleźć jakąś alternatywę. I jedna z nich pojawiła się zaskakująco szybko...


Plan awaryjny 

Pierwszym przedmiotem, który trafił na moją deklarację maturalną, był angielski. Tak się złożyło, że na podstawie wyników z egzaminu gimnazjalnego zostałam w liceum przydzielona do najbadziej zaawansowanej grupy i w dużej mierze właśnie to zdeterminowało mój wybór. No właśnie - mój wybór, który w sumie nie do końca był mój. A to dlatego, że na samym początku drugiej klasy nasza nauczycielka spytała nas wprost czy chcemy pisać rozszerzenie z tego języka i większość grupy była na tak, co przesądziło o całej sprawie. Oczywiście, że nie trzeba było się decydować, jesli ktoś nie miał na to ochoty, ale skoro i tak się do tego przygotowywaliśmy, to czemu by nie spróbować? I w ten sposób mój pierwszy dylemat rozwiązał się w zasadzie sam, z czego byłam bardzo zadowolona. Dodatkowo naprawdę polubiłam ten język, nawet tą przeklętą gramatykę! Nasze nauczycielki były sympatyczne, zaangażowane i prowadziły zajęcia w tak ciekawy sposób, że po pewnym czasie chodziłam na te lekcje z czystą przyjemnością. 

Drugi wybór padł na geografię. I to już nie była decyzja kierowana głosem serca czy przypadkiem, ale czystą kalkulacją - miałam kilka miesięcy do matury i musiałam wybrać coś, czego będę się w stanie nauczyć sama i z czym zdążę do maja. No i coś, czego nauka będzie szła mi w miarę gładko i przyjemnie. Geografia spełniała wszystkie te warunki i według mnie była bardzo ciekawa. Więc pozostało "tylko" zacząć się uczyć... Taa, jak zwykle łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że przerobienie całego materiału z trzech lat w ciągu tylko kilku miesięcy było jednym z największych wyzwań, z jakimi kiedykolwiek musiałam się zmierzyć. Było cholernie ciężko i musiałam poświęcić wiele rzeczy na rzecz nauki, ale ani razu nie podważałam tego, czy dobrze zrobiłam. Nie mogłam mieć pewności, że zdam egzamin na sensowny wynik, ale przez cały ten czas czułam, że nawet jeśli tak się nie stanie, to zrobiłam wszystko co w mojej mocy i nie będę sobie niczego wypominać. Co ma być to będzie, nie niekóre rzeczy nikt nie ma wpływu. Takie myślenie bardzo mi pomagało i ułatwiało się skoncentrować. 

Witaj maj, piękny maj...

W końcu nadszedł czas matur, a później ich wyników. Czekałam na nie jak na szpilkach, a kiedy w końcu zostały ogłoszone, poczułam ogromną ulgę i byłam przeszczęśliwa. Angielski rozszerzony na więcej niż 90%, a geografia na około 70%?! Duma mnie rozpierała. To, co dla innych mogło być tylko zadowalającym wynikiem, dla mnie było niewiarygodnym osiągnięciem, nie tylko przez świadomość, ile wysiłku mnie to kosztowało, ale również przez to, że poziom trudności akurat w tamtym roku był jednym z najwyższych od wielu lat. Powiedzieć, że byłam z siebie zadowolona, to jak niczego nie powiedzieć.

A więc plan został zrealizowany, wyniki maturalne miałam już w ręce, ale co dalej? O moich pierwszych studiach, wyprowadzce do Krakowa i co ZNOWU poszło nie tak już w kolejnym wpisie.

Mam nadzieję, że chociaż część z Was wytrwała dzielnie do końca i cokolwiek zrozumiała. Opowiadanie tego nie jest dla mnie łatwym zadaniem, ponieważ z jednej strony chciałabym wszystko opisać szczegółowo, aby niczego nie pominąć, ale z drugiej strony nie chcę się za bardzo rozwodzić nad poszczególnymi wydarzeniami. Mam nadzieję, że udało mi się znaleźć złoty środek i że z każym kolejnym wpisem będzie tylko lepiej. A tymczasem do następnego :) 

Komentarze

Copyright © sealonherway